Poniżej publikujemy opinię mecenasa Marka Markiewicza dotyczącą oświadczeń wygłoszonych przez dwóch członków zarządu spółki Presspublica, w których przeprosili oni za wywiad z Grzegorzem Braunem na łamach „Rzeczpospolitej”. Marek Markiewicz jest adwokatem, dziennikarzem i specjalistą od prawa medialnego, był pierwszym przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, dyrektorem ds. informacji i publicystyki w telewizji Polsat i autorem licznych programów publicystycznych. Obecnie jest związany  z kancelarią „Rymar i Wspólnicy” gdzie zajmuje się między innymi prawem medialnym. 

Jeśli dwaj członkowie zarządu spółki wydającej gazetę oświadczają publicznie, że nie zgadzają się z filozofią redakcji i przepraszają za wywiad, który opublikowano, to sprawa jest poważna, skoro użyli swych tytułów i powołali się na funkcje w Spółce.

Jeżeli prezes zarządu Spółki ogłasza, że były to oświadczenia prywatne, bo zarząd sprawą się nie zajmował, szanując autonomię redakcji, to jest jeszcze gorzej.

Nie wiemy bowiem – dlaczego publiczny list z przeprosinami za gazetę, podpisany przez dwóch członków zarządu, a więc w granicach dwuosobowej reprezentacji – nie ma być traktowany jako oświadczenie w imieniu Spółki, nie wiemy też, czy zarząd sprawą się zajął, uznając, że wiceprezesi przekroczyli zakres zwykłych czynności. Nie znamy regulaminu i statutu, bo nie są upublicznione.

 W istocie więc mamy słowa wiceprezesów i słowo prezesa oraz skutek zewnętrzny, jakim jest dyskredytacja produktu.  Gdyby dwu członków zarządu firmy produkującej samochody wypowiedziało opinię o jego złej jakości, to skutek na rynku byłby natychmiastowy. Ale gazeta to nie samochód, tu splatają się wartości, warsztat, poglądy, linia programowa redakcji określona w regulaminie, wreszcie oceny – czy prowadzić wywiad z Braunem, ale i Palikotem, czy z żadnym. Prawo prasowe obciąża odpowiedzialnością za gazetę jej redaktora naczelnego, ale do sądu za naruszenie dóbr osobistych pozwać można też i wydawcę.

Co oznaczać zatem może autonomia redakcji wobec właściciela? Ta sprawa – jak na dłoni pokazuje różnicę między samochodem a tekstem w gazecie. Można więc uznać list wiceprezesów za oświadczenie w imieniu Spółki, co zapewne było ich intencją. Można przyjąć, że list kwestionuje i zasadę, że redakcją kieruje redaktor naczelny, i autonomię redakcji, więc narusza zasady dotąd przyjęte. Można jednak  też uznać, że oświadczenie to rażąco przekracza zakres zwykłych czynności spółki i nadużywa regułę dwuosobowej reprezentacji, skoro cały zarząd nie podjął w tej sprawie uchwały, a zasadą dotąd w statucie i regulaminie była autonomia redakcji, więc  nieingerencja zarządu w sprawy programowe.

Sytuacja to dziwna i niebezpieczna, niezależnie od materii sprawy. Paradoksalnie przecież oznacza, że albo dwóch wiceprezesów wyraża prywatną opinię, której nie mają pozostali członkowie zarządu, albo że większość ma inną opinię albo też, że zarząd w tej sprawie milczy

Redaktor naczelny wyraził też swój pogląd.

I mamy kłopot. Jak by nie było, na zewnątrz przedostała się informacja, że filozofia redakcji  została pod szyldem zarządu nazwana fałszywą, choć sama redakcja nie przeprosiła – za wywiad i filozofię, więc ustawiono ją w opozycji do opinii części zarządu wydawcy. Redakcja zatem nie zna dnia i godziny i czeka, kiedy z najbliższego otoczenia, ale przecież władczego, wypłyną na zewnątrz nagany lub pochwały. Czytelnik też dostał sygnał i nie wie, który materiał jest w kontrze do filozofii wiceprezesów, a który jest aprobowany i co na to pozostali członkowie oraz prezes zarządu. Czytelnik więc traci, bo musi, zaufanie do gazety, czyli produktu Spółki. Zapewne za chwilę w zarządzie pojawi się to, co naprawdę do niego należy, czyli ocena redaktora naczelnego. I już można przewidzieć –  Zarząd będzie podejmować uchwały, jego członkowie będą je komentować na zewnątrz, znów jako głosy prywatne, ale sygnowane tytułami z prawa handlowego. Tak być nie powinno, gdy dotyka to delikatnej sfery wolności mediów i wpływu właściciela na publikacje i filozofię redakcji.

Stało się źle dla czytelników i Spółki. Widać niezgodę w jej władzach, widać, że ich członkowie podważają wartość swego markowego produktu. Ściśle formalnie – nic się nie stało. Szkoda jest, ale ulotna i niewymierna.

Wrażenie jest za to złe.

To nie ekspertyza, bo sprawa wymyka się prawu, szczególnie gdy nie znamy wewnętrznych regulacji Spółki.

Pozostaje zatem postulat, by przy mediach nie majstrować na oczach publiczności, mieszając prawo handlowe z konstytucyjną wolnością mediów i autonomią redakcji.

Bo doszło do paradoksu, gdy słowa Biskupów nabierają znaczenia uniwersalnego. Powiedzieli przecież: ” Jeszcze raz apelujemy do wszystkich o odpowiedzialność za słowo, które powinno argumentować, przekonywać, ale nigdy nie może ranić i niszczyć”.